wtorek, 31 stycznia 2023

Jebać jazz.

Bryan Adams, w swoim utworze „Have You Ever Really Loved a Woman?”, mówi o tym, że gdy patrząc w oczy jakiejś kobiety, mężczyzna zobaczy w nich swoje nienarodzone dzieci, będzie wiedział, że jest ona tą jedyną. Pomijając ckliwość tego frazesu, co począć ma nieszczęśnik, który dzieci posiadać nie może? Czy w oczach kobiety można dostrzec potomstwo adoptowane lub twarz lekarza, który przeprowadzi in vitro? O tym kanadyjski bard niestety nie wspomina, pomija również mniejszość, jednak całkiem liczną, ludzi, którzy dzieci biologicznych zwyczajnie mieć nie chcą. Co pozostaje takowym? Odpowiedź wydaje się dość prosta – szukanie kogoś, kto w kwestiach dla nas ważnych, będzie reprezentował stanowisko zbieżne z naszym, jakkolwiek absurdalne dla ogółu by ono nie było i jak niszowego zagadnienia by ono nie dotyczyło. Lubisz smarować drożdżówki wasabi? Możesz mieć pewność, że ktoś, kto ma podobnie, będzie pasować do Ciebie bardziej niż ludzie, którzy reagują obrzydzeniem, gdy wspomnisz im o swojej fanaberii. Dlaczego? Ponieważ dziwactwa i odstępstwa od często purytańskich norm społecznych nie są najczęściej mile widziane. Jeśli więc odsłaniasz przed kimś swoje nietuzinkowe „ja” i druga strona zdaje się podzielać Twoją przypadłość w zakresie, z jakim do tej pory się nie spotkałeś/aś – weź głęboki oddech i doceń to. Istnieje szansa, że właśnie udało Ci się trafić na człowieka, który może okazać się jedną z najważniejszych osób w Twoim życiu. Gwoli ścisłości – bycie fanem Nirvany, czy innej Anathemy nie jest czymś rzadkim i nie należy rzucać się na szyję każdemu, kto będzie nosić koszulkę Twojego ulubionego zespołu. Jeśli jednak dana osoba opowie Tobie jak rozumie Twój ulubiony utwór Twojego ulubionego zespołu i będzie to interpretacja mocno niekanoniczna, którą sam/a masz od zawsze w głowie, a którą nie podzieliłeś/aś się wcześniej z nikim – wiedz, że coś się dzieje. Jeśli większą część życia uważasz się za fana lub nawet eksperta w jakiejś dziedzinie, a nagle w Twoje życie wchodzi ktoś, kto udowadnia Ci, że masz spore braki w spostrzegawczości, bo nie dostrzegłeś/aś bardzo prostych rzeczy, ale robi to w sposób, który nie wzbudza w Tobie frustracji, ale przeciwnie – skłania do reewaluacji swojego spojrzenia na uwielbiany przez Ciebie temat – dzieje się i to srogo. Relacje z ludźmi są kwestią kompromisu, nie we wszystkich aspektach powinny jednak nimi być. Otaczanie się osobami, które podnoszą nasz poziom, niezależnie od tego, czy będzie to dotyczyło wiedzy, kultury osobistej czy zmysłu estetycznego, nie jest łatwe. Oznacza bowiem, że musimy zaakceptować prosty fakt – nie jesteśmy perfekcyjni, a druga strona może wiedzieć więcej czy robić coś lepiej. To czasem boli. O ile nie chodzi o sporty walki i udowodnienie wyższości fizycznej, najczęściej boleć będzie wewnętrznie. Pogrzebanie własnego ego na potrzeby rozwoju i stawania się lepszą jednostką to sztuka, która wymaga wiele pracy. Jeszcze więcej wymaga przyznanie się przed drugą osobą do swoich słabości. Bez tego nie ma jednak mowy o doskonaleniu się, bo jeśli chcemy się od kogoś czegoś nauczyć, musimy robić więcej niż zdawać się na naśladownictwo. W takich momentach u sporej rzeszy ludzi włączają się czynniki takie jak seksizm lub age-shaming. Żyjemy w społeczeństwie skrajnie patriarchalnym i dla wielu mężczyzn, sytuacja w której kobieta i to dużo młodsza, miałaby pełnić dla delikwenta rolę mentora, jest równie surrealistyczna jak posiadanie żony przez Jarosława Kaczyńskiego. W momencie, gdy na ścieżkach życia trafiamy na kogoś, kto jest w stanie nas ciągnąć w górę, dzieląc przy tym z nami jakiś skrajnie osobliwy, lecz dla nas ważny, drobny wycinek stanowiący o czyjejś unikatowości, wówczas zaczyna się robić ciekawie. Jeśli takich zbieżności będzie więcej, człowiek zaczyna się zastanawiać, gdzie jest haczyk? W pewnym wieku posiadane mechanizmy obronne powinny być już jednak do pewnego stopnia przetestowane i po odhaczeniu wewnętrznej checklisty, obawy, przy dobrych wiatrach, zaczynają, lub przynajmniej powinny, się rozwiewać. Pozostaje więc leap of faith, który oczywiście za każdym razem wymaga coraz większej odwagi, ale poprzednie nieudane relacje wpłynęły, przynajmniej teoretycznie, na rozwój wspomnianych mechanizmów obronnych, więc potencjalne urazy emocjonalne nie będą wynikać, przy założeniu względnej racjonalności, z własnej nieostrożności, lecz stanowić będą rezultat zetknięcia się z nieznanym przez nas wcześniej zjawiskiem lub zachowaniem. Odrzucając chwilowo na bok zdarzenia losowe w rodzaju natrafienia na ukrytego narcyza, który leczy własne kompleksy za pomocą systemowego niszczenia psychiki innych ludzi, dwoje inteligentnych osób, którzy nie mają rozbieżności w kwestiach elementarnych dla każdego z nich i dzielą jedną lub więcej cech unikatowych w skali całego społeczeństwa, powinno, zakładając oczywiście zwykłe, kolokwialne i nie zawsze dające się przełożyć na słowa wzajemne zainteresowanie, umieć wspólnie stworzyć podwaliny związku. Dlaczego tak się jednak często nie dzieje? Z odpowiedzią przychodzi znany, choć fikcyjny, lekarz – Gregory House – „Everybody lies”. Nawet, jeśli początek znajomości opiera się na prawdzie, istnieją niewielkie szanse, że będzie tak zawsze. Najgorsza prawda jest jednak lepsza od prowadzenia podwójnego życia, niezależnie od tego, czy okłamuje się jedynie siebie, czy również drugą osobę. Związek ludzi, którzy całe życie czują się outsiderami, musi opierać się na szczerości, bo ma on z założenia być czymś innym niż zakłamane społeczeństwo, które wielokrotnie zmusza do mniej lub bardziej daleko idącego konformizmu, a nie stanowić jego miniaturkę. Znudziliście się sobie? Powiedzcie o tym, próbując, lub nie, coś z tym zrobić, zamiast marnować czas swój i drugiej strony. Życie jest na tyle krótkie, że bezcelowe zajęcie komuś kilku miesięcy lub, co gorsze, lat, stanowi dużo większą niż się wydaje zbrodnię. Czasu nikt nie cofnie, a nie każdy jest Doctorem Who, aby móc sobie pozwolić na kilka żywotów. Jeśli wydaje Ci się, że spotkałeś/aś kogoś, kto Cię rozumie, udziel mu kredytu zaufania nie tylko na starcie. Rozumiejąc, co sprawia, że jesteś tym, kim jesteś, taki człowiek łatwiej przyswoi motywy, jakie będą powodem ewentualnych nieporozumień, przy założeniu dobrej woli obydwu stron, a wykluczając celowe działania destrukcyjne, można przepracować prawie wszysko. Czasami warto, bo rezultaty potrafią zaskoczyć w stopniu niemal chwilami niewobrażalnym. Or so they say.

MN

czwartek, 23 kwietnia 2020

The most ‘American’ myth

2016

Travelling and history have always been among my favorite things. Last year I visited Romania, which was the 43rd country that I have been to. I spent a large part of my twenties working as a tour guide in countries like China and Vietnam, I lived in London for half a year in 2004 and I have also been to US. In my travels I encountered people from many different countries and from all walks of life, all of them were special and unique but only Americans, well not all of them, but a rather large part, actually referred to their own nation as special and exceptional. That is why in my personal opinion, the American exceptionalism myth is the most ‘American’ of them all.

This myth is of course unjust for many bright Americans, who possess proper knowledge not only about their own country’s history, but also share interest in the affairs of other nations, but for most Europeans a stereotypical hamburger-eating American does not care about anything but his own country and does not know a single thing about other nations’ history. This ignorance would not be something of great importance if it was not usually paired with constant bragging about American greatness. As a European, I have heard a hundred times how the United States “saved our assess”. The people, who spoke these words, knew very little about the reasons which lead the US to join both world wars and knew absolutely nothing about the conferences in Teheran and Yalta, for which Eastern Europeans and Polish people in particular are rather not very thankful.

Personally I find it extremely hard to believe that a nation, which gave birth to the most brilliant scientists of modern times is also a nation of complete morons. In this matter Americans are truly exceptional – according to a survey conducted in the mid 2000’s, about 75 per cent of teenage Americans were unable to pinpoint New York City on a map of the United States. This fact would be alarming even in a third world country and it epitomizes in a nutshell the American educational system.

After WW2 we have witnessed many result of American exceptionalism. During the Korean War, general Douglas MacArthur wanted to drop a dozen nukes on North Korean and Chinese forces and cities. If it was not for the Soviet A-Bomb project, he would have been allowed to do so – most American military leaders of that time agreed with his arguments about the necessity to annihilate their enemies from the face of the Earth and the only thing which scared them from doing it was fear.

During the early stages of the Vietnam War Americans supported the French post-colonial government and decided to fight against local patriots, who single-handedly defeated Japanese occupational forces a decade earlier. Why? Mainly because the Vietnamese leaders did not share the same political values. The Vietnam War and atrocities committed by American forces in Vietnam, Laos and Cambodia triggered mass civil unrest in the Unites States, yet many Americans described the protesters as unpatriotic traitors. For an ordinary American the thought that his government could be the villain in this conflict was something unbearable and unbelievable.

The first Gulf War, Operation Desert Storm and the inception of ISIS are also a result of an American foreign policy gone wrong. The US, which supported Saddam Hussein for a couple of decades and equipped him with state-of-the-art weaponry during the Iran-Iraq war, were quite surprised when he decided to drop the leash. When it happened he was given only a slap, and was left alone until 2003, when he was used a scapegoat by G.W. Bush and demoted from office by force. Saddam’s death started a chain reaction in the entire region, which resulted in the so called “Arab Spring”, which ended the reign of many local semi-tyrants. Those rulers, however, were able to keep the fanatics at bay and without them the level of religious extremism in the Muslim world has reached its peak. The beginning of ISIS is strictly connected with the ending of Saddam Hussein’s and Mu’ammar al-Kaddafi’s regimes and is a result of an idiotic Middle-Eastern policy of the previous Republican administration, which brought the myth of American exceptionalism to the highest possible level.

Cases of Bradley Manning and Edward Snowden clearly proved, that the United States government does not learn from its own mistakes and that another great myth is the one about United States being a liberal democracy. Every nation is special in its own way, but the myth of American exceptionalism has proven itself to be a very dangerous illusion throughout history.

czwartek, 26 marca 2020

The Broken Things

Despite my dark and twisted mind, I have always been rather fond of good romantic stories, even if they were extremely unrealistic and most of them usually are because they end up with “happily ever after”. Is there really such a thing as “happily ever after”? Is it possible to form a relationship that won’t turn into being roommates with benefits after a couple of years? I want to believe that it is but so far my experience tells me otherwise. One of the reasons might be the fact that I had been always wearing a mask and I have never revealed my true self to any of my previous partners, afraid of a possible rejection and of being vulnerable. When you have so many secrets the idea of sharing them with someone is almost physically painful, especially for people who have been bruised in the past, when the amount of skeletons in one’s closet wasn’t as great as it is now. How do we choose the one person to truly open ourselves to? Are there any signs? Is there a guide book that we could follow in order not to be burned again? I don’t think there is, but I do believe that a couple times in our lives we encounter people worth of revealing our true identities to them. People, who do not want to change us, judge us by our past or tolerate us despite our flaws but who understand that it is our flaws and bad past choices that makes us who we are now. Having seen thousands of movies and tv-series, I have encountered only one scene that is close to fitting this description. It is a conversation between Alexander (Dracula) and Vanessa Ives from Penny Dreadful’s episode “Ebb Tide”.

-You're more cruel than I could have imagined.

-How am I cruel? To love you?

-You've lied to me from the first moment. You tore my heart.

-Have I lied? You met a man who marvels wide-eyed at the miracles of nature.
So I am. You met a man who has known pain and tragedy. And so I am. You met a man who wanted to possess you for his own ends but, instead, he fell in love. That's the man I am, and the monster.

-Even now you twist at me. All the years. All the assaults on myself, on my friends. On my dear Mina, who died with your teeth on her throat! How dare you speak of love?

-Dare with me.

-I will not lower my head and feed with the animals. I will never serve you.

-No, I don't want you to serve me, Vanessa, I want to serve you. The Mother of Evil. What has my life been? A series of shabby identities in vulgar worlds. From one tragic age to another. Always in search of that one thing I cannot attain! Have mercy, please!

-This is the only mercy I can offer you.

-Then do it. Better to die now than walk another day without you. -So it's a love story, is it?

-You know it is. We have been shunned in our time, Vanessa. The world turns away in horror. Why? Because we're different. Ugly. Exceptional. We're the lonely Night Creatures, are we not? The bat, the fox, the spider, the rat.
-The scorpion.

-The broken things. The unloved. There's one monster who loves you for who you really are. And here he stands. I don't want to make you good, I don't want you to be normal. I don't want you to be anything but who you truly are. You have tried for so long to be what everyone wants you to be. What you thought you ought to be. What your church and your family and your doctors said you must be. Why not be who you are instead?

-Myself?

-You will never be alone again. I will love you till time has lost all meaning.

-Yes.

-Do you accept me?

- I accept myself.

środa, 4 grudnia 2019

Set S-Foils in attack position

My exam into the Department of English Philology at Adam Mickiewicz University in Poznań was one of the most peculiar events I've ever seen and one of the main reasons I started digging into the Simultaion Theory. The written part was extremely difficult but I still managed to score over 90% on it, but it is the oral part which became one of the most memorable moments in my entire life. It started quite plainly – I had to pick up some cards with questions and got 15 minutes to prepare my answers. My question topics included things like the differences between the British and Polish political systems and my favourite British or American writer – it literally could not have been easier for someone who has been interested in politics and literature for all of their lives. Upon answering the assigned questions, the head of the examining board asked me about my favourite films, and without a doubt I said that I put Star Wars above all else and if I were to choose something not Star Wars related it would probably something made by Quentin Tarantino. The guy decided to stay on the Star Wars topic and asked me a couple of follow up questions which clearly indicated that he was a devoted fan as well, but nothing could prepare me for what happened a brief moment later – his second to last question was if I played any Star Wars games and I listed a whole litany of them, which included a space simulator “X-Wing Alliance” – one of the very few video games that I’ve ever played online, as I am and always have been a single player games fan. His last question was about my assignment and call sign in this game and when I said that I was Jotun666, X-Wing Gold Squadron Leader on Rebellion’s Mon Calamari Cruiser “Defiance”, the 50-year old professor stood up, saluted to me and said “It’s an honour to meet you in person, Commander”. As it turned out, he has been my wingman in this very game for over two years. Do I have to mention that I passed the exam with flying colours?

piątek, 22 listopada 2019

The Force is strong with this one

By the right of the Council

16 lat. Tyle czasu minęło od premiery Knights of the Old Republic, jednej z najważniejszych gier w moim życiu, a jednocześnie najlepszej gry Star Wars, jaka kiedykolwiek powstała. Kto twierdzi inaczej, jest w oczywistym błędzie. Zwrot akcji w KOTOR'ze wyrywa z kapci, a "No, I am your father" to przy nim popierdółka. I have spoken. Fallen Order nie funduje nam niczego tego kalibru, ale mimo to, jest to gra niesamowicie wręcz wciągająca i wylewająca z ekranu wiadra klimatu. Piszę to jako osoba, która ma za sobą grubo ponad setkę książek Starego Kanonu i plus/minus połowę nowego, a kompletne wydanie Oryginalnej Trylogii i Prequeli było pierwszym oryginalnym zakupem filmowym w moim życiu. Znam swoje Star Warsy.

By the will of the Force

Star Wars: Fallen Order to dość dziwna chimera - stanowi bowiem połączenie elementów znanych z ostatnich odsłon Tomb Raider'a i Uncharted, mechaniki, na całe szczęście dużo więcej wybaczającej, Dark Souls, a widowiskowość pojedynków na miecze świetlne bije na głowę Jedi Academy. Ba, zwykłe starcia z grupkami szeregowych szturmowców potrafią wyglądać jakby były wyjęte z Tańca z Gwiazdami. Ta gra momentami bywa wręcz prześliczna, a chwil, gdy dostajemy po oczach kiepskiej jakości teksturami jest naprawdę niewiele. Unreal Engine odwala naprawdę dobrą robotę, a Respawn udowodniło, że umie w niego bardzo dobrze. Wnętrze rozbitego Venatora potrafi przyprawić o ciarki na plecach, a chwil, gdy zwyczajnie stałem i podziwiałem widoki było chyba najwięcej od czasu, gdy ogrywałem Wiedźmina 3 - Fallen Order wygrywa u mnie pod tym względem z Uncharted 4, a to spory komplement.

Rise Cal Kestis

Czyżbyśmy mieli więc do czynienia z produkcją pozbawioną wad? Niestety, tak nie jest. Pomijając będące nagrodą samą w sobie widoki, Fallen Order kompletnie nie zachęca do eksploracji miejsc, których odwiedzenie nie jest niezbędne do ukończenia fabuły. Dlaczego? Bo praktycznie jedynymi nagrodami, jakie dostajemy w grze są nowe skórki do robota i statku oraz poncza dla protagonisty. Brak jakiejkolwiek możliwości customizacji ekwipunku pod kątem realnego wpływu na rozgrywkę to w dzisiejszych czasach zarzut dość poważny i mam nadzieję, że w kolejnej odsłonie, a patrząc na recenzje i wyniki sprzedaży możemy być jej pewni, ta wada zostanie wyeliminowana. Mógłbym przyczepić się jeszcze do tego, że ze względu na złożoność mapy Zeffo, wielokrotnie zdarzyło mi się tam zgubić i spędzić naprawdę sporo czasu szukając drogi do celu, ale to byłoby już czepialstwo. Mapy są naprawdę dobrze zaprojektowane i pomimo faktu, że w zasadzie każdą większą lokację odwiedzamy co najmniej dwa razy, nie pozwalają się nudzić. Kolor włosów Cal'a mi osobiście nie przypadł do gustu, ale to chyba dlatego, że jako fan South Park, mam gdzieś z tyłu głowy fakt, że rudzi ludzie nie posiadają duszy.

Jedi Knight

Główną osią napędową gry jest fabuła i pod tym względem scenarzyści stanęli na wysokości zadania w 100%. Pod koniec gry zacząłem trochę się nudzić gameplayem, ale dosłownie chwilę po tym, gdy zacząłem nudę odczuwać, dostałem po głowie tak silnie naładowaną emocjami retrospekcją, że łzy same napłynęły mi do oczu. Chapeau bas. Podsumowując, Star Wars Jedi: Fallen Order nie jest grą wybitną. Do tego brakuje jej naprawdę niewiele i jest to pole do popisu dla kontynuacji. To jednak gra niesamowicie dobra, a tego chyba mało kto się po EA spodziewał. Można było spierdolić tu naprawdę dużo i fakt, że tak się nie stało to chyba największe zaskoczenie roku jeśli chodzi o to Uniwersum, bo Mandaloriana o bycie słabym nie podejrzewałem, więc fakt, że póki co jest genialny, dla mnie osobiście zaskoczeniem nie jest. Grałem. 9/10

środa, 13 listopada 2019

The best TV series ever

Dawno temu pewien osobnik zapytał mnie, dlaczego uważam Battlestar Galactica za najlepszy serial wszech czasów. Oto, co napisałem:

1. Nuklearny holokaust 12 planet. Ciężko o bardziej dosadną definicję apokalipsy. Wynikająca z niego atmosfera zaszczucia i wisząca w powietrzu świadomość, że garstka ocalonych zgromadzona na pokładzie floty to wszystko, co zostało z gatunku ludzkiego.

2. Niesamowicie silne charaktery Adamy i Roslin i odwieczny konflikt na linii władzy cywilnej z wojskową. Tutaj oddany perfekcyjnie.

3. Klaustrofobia. Ponad 40k ludzi zgromadzonych przez lata w ciasnych korytarzach kilkudziesięciu statków.

4. Polityka. Przez duże P.

5. Wszechobecna paranoja - każdy może być Cylonem.

6. Tragizm postaci Gaius'a Baltar'a.

7. Konflikt na linii Husker-Apollo. Nie widziałem w serialu TV lepiej oddanego tragizmu relacji ojca z synem.

8. Partyzantka na Caprice.

9. Partyzantka na Nowej Caprice.

10. Poruszanie kwestii granic człowieczeństwa, zarówno ludzi jak i inteligentnych maszyn.

11. Braterstwo pilotów.

12. Konflikty pomiędzy pilotami, wszechobecne bluzgi, alkohol, hazard, używki.

13. Świetnie wplecione motywy religijne, przepowiednie itd.

14. Starbuck.

15. Relacja Starbuck - Apollo - Husker.

16. Saul Tigh. Świetny dowódca, alkoholik, damski bokser, Cylon.

17. Admiral Cain i cały film "Razor", który stanowił genialny dodatek do serialu.

18. Przyjaźnie, romanse, zdrady - "życie towarzyskie", tkanka społeczna floty. Czegoś takiego nie było w żadnym serialu SF.

19. Jak na dość mały budżet to całkiem przyzwoite efekty.

20. Fakt, że od połowy pierwszego sezonu miałem w oczach łzy już podczas czołówki, gdy widziałem grzyby atomowe nad powierzchnią Capriki.

21. Chief Tyrol. Od dekady stanowi dla mnie definicję określenia "swój chłop".

22. Tricia Helfer, Kandyse McClure i ogólnie ładne babki.

23. Apollo z pięcioma podbródkami.

24. Admirał Adama jako archetyp dowódcy. Bije na głowę Kirk'a i Picard'a, nie wspominając o Janeway i Sisko.

25. Licznik. Populacja 12 kolonii liczyła około 50 miliardów. Uratowało się około 50 tysięcy, z czego do końca wędrówki dotarło trochę ponad 39 tysięcy. W niewielu produkcjach śmierć jest tak odczuwalna.

wtorek, 12 listopada 2019

Home is where the armor is

Powrót do korzeni - tak w skrócie można określić Mandaloriana na podstawie pierwszego odcinka. Filoni i Favreau, których zasługi dla Sagi są naprawdę nieocenione, stworzyli dzieło, które, o ile nie spierdolą czegoś po drodze, ale na to się nie zanosi, za kilkanaście tygodni stanie się jedną z moich ulubionych produkcji Nowego Kanonu. Jeśli na dźwięk zdania "Lock S-Foils in attack position" przechodzą Cię ciarki, a dodatkowo wiesz, czym jest Beskar - nowe dziecko Disneya to spełnienie Twojego mokrego snu. Dla mnie, osoby, która uwielbia serię X-Wing, a także wszystko, co działo się po Nowej Erze Jedi, dzisiejszy dzień przejdzie do historii. Oto dostajemy bowiem serial, po którym chyba wszyscy oczekiwali naprawdę wiele, a które te oczekiwania, przynajmniej w mojej ocenie, spełni z nawiązką. I pomimo, że zazwyczaj biorę sobie do serca słowa Tytusa Bomby, aby nie chwalić fiuta przed wytryskiem, tym razem odważę się napisać to już po pierwszym odcinku - Panie i Panowie, mamy do czynienia z rzeczą wielką. Fabuły, a raczej jej początku zdradzać nie będę, zwłaszcza, że pilot ma raptem niecałe 40 minut, więc nawet dla dość zalatanej osoby, jego wciągnięcie nie powinno stanowić większej trudności. Oglądać!

środa, 6 listopada 2019

To see the actor without tears

As long as I remember I’ve always had exceptional people skills. High intelligence combined with charisma and empathy or in many cases – the ability to mimic empathy are the perfect ingredients to get by in the modern world or to get what you want from people around you. That is, however, a very lonely life because once you go down the path of using others as tools it is extremely difficult to find the courage to truly open yourself to another person. Apart from my first serious romantic relationship, which resulted in developing extremely severe trust issues, I don’t think that I have ever been my true self while being with a women. Since then I’ve played many roles and very often I got so carried away that for a while I could even convince myself that I’ve had become a different person. But that never really happened and the truth somehow always manages to re-surface and the outcome is at all times the same. Failure and disappointment. Out of all the things in my life, the one I’ve been missing the most is companionship. Someone to share your darkest and most malicious thoughts with, without the risk of being ridiculed or looked at as a monster. Someone whose loyalty I could be certain and the idea of being double-crossed would in time become a relic of the past. Someone to travel the world and see its beauty with, while making comments and judging everyone and everything around us. Someone who would never be afraid of me and who would never be afraid to speak her mind while around me. Someone, to whom I wouldn’t have to explain things that I find obvious, as they would be obvious to her as well. Someone, with whom a Caribbean cruise could be as much fun as doing groceries. Someone, with whom we would fuck each other’s brains out, never being afraid of sharing our sexual desires and putting them into practice. Finding a suitable partner has always been a difficult task for me, but finding a male friend seems to be quite impossible. I guess you can lower your standards, even a lot, when it comes to physical attraction but if you want to have a deep, non-sexual relation with a member of the same sex there are no excuses. Over the years I’ve had a decent number of colleagues, but the number of people I’ve called friends can be counted on the fingers of one hand and there will still be some extra space. Developing a friendship is definitely much harder than developing a romantic relationship and it surely takes longer time, as living together with your potential friend is hardly ever an option and I’ve always believed that sharing the same household is the best way to determine if people are meant to be together, romantically or platonically. Since I’ve never had a roommate and started living on my own at the age of 19, forming bonds with other men has always required a lot of time and effort on my side. Due to the fact that I’ve always been more close with women than men, on several occasions I’ve tried to establish connections with my friends’ boyfriends, but all of them, without a single exception, has always seen me as a threat. Most of them were obviously right, but not for the good reasons – I’ve never attempted to steal their girlfriends, I would just point out what kind of morons and assholes they happened to be, as it is a rule of the land that even the most intelligent woman has to have her share of idiotic exes. The first guy I’ve ever called a friend happened to be as vile, cynical and smart as I am. We were a perfect fit. So perfect that out of jealousy he sabotaged my every attempt to form a relationship with anybody else. When I finally saw him for who he truly was, he used confidential knowledge in order to mess up with my life even more. Have I already said that I have trust issues?

wtorek, 5 listopada 2019

The beginning is the end is the beginning

A lot of people say that nothing is able to surprise and shock them anymore. While saying this, most of them actually have in mind things like snowfall in the middle of an Australian summer or a professional football player who is able to construct compound sentences. But there is a small percentage of people who are more familiar with the border areas of civilization and the dark parts of human psyche. When they say that nothing is able to surprise them, they are usually very close to the truth. Being exceptionally smart is a curse and if you don’t know that from experience or don’t agree with that statement, you are not as smart as you think. Accept it. From an average person’s point of view, a lot of people are stupid. From a brilliant person’s point of view, almost all people are stupid and most people are incredibly stupid. It’s not an easy burden to live with and it comes with an expensive toll. In order to be able to cope in a society, you have to dull your senses quite often and most of the times appear as regular. Not a hard task at first, but since dulling the senses is usually connected with drugs and alcohol, one needs to be able to have control over the most vile of one’s inner demons. There is not better application of the term “living on the edge” than describing the constant struggle of exceptional people, as most of us constantly balance on a very thin invisible tightrope of every-day existence that is hanging over an abyss. The way down might be short or very long but if you fall there is no way back. The falling itself might be fun, but nobody does it on purpose. It is always a result of bad decisions and ill-calculated choices that are fueled by loneliness and regret. The breaking of the line isn’t preceded with a warning sign and is as spectacular as the fall of Icarus depicted by Pieter Bruegel the Elder – hardly no one notices it. One of the factors that make our lives bearable are the selected few people, who are willing to tolerate us and whom we are willing to tolerate and share some aspects of our minds with. Very little stick for a long time and if they do, the formed bonds become exceptionally strong and are able to withstand a direct hit of an emotional equivalent of a nuclear warhead. Nobody does things like that twice, right?

poniedziałek, 4 listopada 2019

Źródło wszelkiego zła

Agresja wśród młodzieży, alkoholizm i narkomania, kradzieże, ucieczki z domów i ciąże w wieku lat dwunastu. Wszystkie te okropieństwa mają jeden czynnik wspólny. Jeśli poszukać wystarczająco głęboko, z pewnością sprawca każdego z wymienionych występków i nie tylko, grał kiedyś w gry komputerowe. Teraz wystarczy jedynie w dwuminutowym materiale o grupie wyrostków, która stworzyła instalację artystyczną łącząc elementy otoczenia takie jak kosz na śmieci i nauczyciel, pokazać przygarbionego, pryszczatego młodzieńca z dziewiczym wąsem i w okularach, zapatrzonego w monitor i już mamy głównego winowajcę – gry komputerowe. Jeśli w Stanach Zjednoczonych ma miejsce masakra z użyciem broni palnej, a takowe zdarzają się w tym kraju dość często, to z pewnością winą zostaną obarczeni twórcy gier, bo na komputerze sprawcy znaleziono Grand Theft Auto, World of Warcraft czy też Call of Duty. Nikt nie wspomni, że w mieszkaniu znaleziono kilka egzemplarzy Biblii, a szaleniec, który posiadał mały arsenał, był człowiekiem w swoim mniemaniu głęboko religijnym. Nie stworzono jeszcze gry komputerowej, która zawierałaby więcej nieuzasadnionej przemocy i okrucieństwa niż Biblia, jednak jedynie gry podlegają klasyfikacji ze względu na wiek odbiorcy. Widocznie ofiary z synów pierworodnych są mniej szkodliwe niż zabijanie nazistów na ekranie. Obraz przeciętnego gracza w Polsce, kreowany przez mainstreamowe media, jest od prawie dwóch dekad ten sam. Wynika to z powszechnej ignorancji i niewiedzy, a także utartych stereotypów, że gry komputerowe stanowią jedynie płytką rozrywkę dla dzieci, przy której seriale Polsatu mogą robić za niedościgniony wzór. Jeśli w polskim filmie lub serialu pojawia się osoba, która w zamyśle scenarzysty, ma pełnić funkcję „hakera” lub „programisty” , możemy być pewni, że ów specjalista w przeciągu 30 sekund włamie się do serwera NBP przy pomocy ekspoloratora Windows i komputera z początku lat 90-tych minionego stulecia. Mimo ogromnych sukcesów, jakie polska branża gier komputerowych odnosi ostatnio na świecie, nie zmienia się społeczny odbiór rozrywki elektronicznej. Podczas gdy na Zachodzie premiery gier nie różnią się zbytnio od premier filmowych, czasami bijąc je na głowę pod względem ilości przybyłych gwiazd, w Polsce wydawcy nawet nie przyszło do głowy aby uczcić premierę drugiej części Wiedźmina – gry, która sprzedała się na świecie w liczbie ponad 1,5 miliona egzemplarzy, stając się najbardziej dochodowym wytworem polskiej rozrywki w historii. Czasy, w których składające się z 4 pikseli ludziki przeskakiwaly przez dziury w podlozu i zbieraly skladajace sie z dwoch prostokatow grzybki minely bezpowrotnie. Obecnie dostępne karty graficzne pozwalają wygenerować obraz o fotorealistycznej jakości, a najlepsi scenarzyści dbają o wysoki poziom fabularny. Wartość przemysłu związanego z grami komputerowymi zbliżyła się w USA do wartości przemysłu filmowgo i według najbardziej pesymistycznych prognoz przewyższy ją jeszcze w tej dekadzie. Ludzie mając dosyć schematycznych filmów i seriali zwracają się w kierunku rozrywki elektronicznej, która daje dużo więcej radości, zmuszając przy tym do myślenia i aktywnego uczestnictwa, a nie ogranicza się jedynie do siedzenia na kanapie. Wydany w 2007 roku na konsolę XBOX 360 i rok później również na komputery PC „Mass Efect” zrewolucjonizował podejście do gier komputerowych. Poza wyjątkowo widowiskową oprawą audio-wizualną i dynamiczną rozgrywką zaoferował niespotykaną do tamtej pory na taką skalę złożoność fabuły i wpływ gracza na jej przebieg. Twórcy gry ustawili poprzeczkę tak wysoko, że jedynie kolejne części trylogii ME były w stanie ją przeskoczyć. Na czym polega sukces tej produkcji ? Zawiera ona dobrane w odpowiednich proporcjach elementy Gwiezdnych Wojen, Indiany Jones’a i Mody na Sukces. Mamy więc rok 2183, ludzkość odkryła sposób na przemieszczanie się po galaktyce za pomocą „przekaźników masy”, napotkała obce cywilizacje i po początkowych konfliktach stanowi obecnie część kosmicznej rodziny. Sielankę burzą dochodzące z odległych rubieży informacje o znikających koloniach i tajemniczym zgrożeniu, które zagraża istnieniu wszelkich form życia. Gracz wciela się w postać komandora Shepard’a i na pokładzie ultranowoczesnego statku „Normandia” stara się dociec sedna sprawy. Po drodze napotyka dziesiątki postaci, z którymi nawiązuje współpracę lub wchodzi w otwarte konflikty. Decyzje, które podejmujemy w imieniu protagonisty, mają znaczący wpływ na przebieg rozgrywki i późniejszy kształt Drogi Mlecznej. Pod koniec części pierwszej dowiadujemy się, że właśnie zbliża się koniec trwającego 50 000 lat cyklu. A każdy cykl kończy się przybyciem „Żniwiarzy” – inteligentych statków kosmicznych o wielkości przekraczającej kilka kilometrów, które dokonują eksterminacji wszystkich inteligentych istot organicznych w całej galaktyce. Zapewniam, że jakkolwiek by to nie brzmialo, w grze robi niesamowite wrażenie. Wydana w 2010. roku część druga, zaczyna się od śmierci Sheparda, który zostaje później zrekonstruowany na poziomie subatomowym, mamy więc zgodność z zaleceniami Alfreda Hitchock’a –trzęsienie ziemi i stopniowy wzrost napięcia. Pod względem technicznym druga część wypadła jeszcze lepiej od poprzedniczki, serwując graczom widoki sprawiające, że można było na chwilę zapomnieć o wiszącym nad znaną częścią wszechświata zagrożeniu i popijając kolejną kawę zapatrzeć się w monitor. Warstwa fabularna „dwójki” była jeszcze bardziej złożona, a jej zakończenie należało do tych, po których szczękę zbiera się z podłoża. Dwa lata dzielące część drugą i trzecią upłynęły stosunkowo szybko i w połowie marca tego roku gracze na całym świecie zostali uraczeni finałową częścią kosmicznej sagi. Mass Effect 3 w ciągu pierwszych godzin sprzedaży bił kolejne rekordy, ustanowione przez swoich poprzedników. Ludzie kupowali w ciemno, ogladając wcześniej imponujące trailery i czytając buńczuczne zapowiedzi twórców. ME 3 pod względem mechaniki rozgrywki to ulepszona część druga, co nie jest w żadnym wypadku zarzutem. Pod względem fabuły 95% gry można stawiać za wzór, jak należy pisać scenariusze. Decyzje moralne, do podjęcia których zmusza nas gra, wielokrotnie sprawiły, że moje oczy stawały się wilgotne. Skończenie trylogii zajmuje ok 80-90 godzin, czyli więcej niż wszystkie odcinki 10 sezonów serialu „Przyjaciele”, nie ma więc sposobu, aby nie odczuć więzi emocjonalnej z niektórymi bohaterami gry. W wyniku splotu wydarzeń przyjdzie nam na przykład decydować, czy dopuścić do odrodzenia ekspansywnej rasy Krogan, czy też wpakować kulę w plecy jednemu z najbliższych kompanów. Wszystkie części są pełne podobnych wyborów, jednak w finałowym dziele spotykamy ich wyjątkowo dużo. Jak się jednak okazuje na sam koniec, wszystkie decyzje, ze wszystkich 3 części gry, mają znikomy wpływ na wielki finał. Po kilku dniach od ukaznia się Mass Effect 3 w internecie zawrzało. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się petycje, żądające od twórców gry, firmy BioWare, zmiany zakończenia, a w zasadzie zakończeń, bo takowych jest więcej niż jedno, ale żadne z nich nie trzyma się przysłowiowej kupy. Twórcy początkowo zdawali się nie przejmować rosnącą z każdym dniem falą krytyki. Sytuacja zmieniła się, gdy światowy gigant – Amazon.com, uznał roszczenia klientów dotyczące niezgodności produktu z ofertą. Ludzie zaczęli masowo zwracać zakupione egzemplarze gry, a sklep zwracał im pieniądze. Był to pierwszy taki przypadek w historii, a ponieważ amerykańska legislacja opiera się na precedensach, z pewnością nie ostatni. Gracze z całego świata pokazali, że nie są ciemną masą, która wchłonie wszystko, co na ozdobnej tacy zaserwują im spece od reklamy. Obecnie zapowiedziany został bezpłatny dodatek, zmieniający zakończenie sagi. Przykład afery związanej z Mass Effect 3 jasno pokazuje, że osoby grające w gry komputerowe stanowią jednych z najbardziej świadomych odbiorców współczensej rozrywki i pozostaje mieć nadzieję, że również w polskich mediach przestaniemy być utożsamiani z przygarbionym gimnazjalistą o posturze wieszaka.